Definicja deplatformingu, znanego również pod hasłem non-platformingu, brzmi następująco: “jest to próba bojkotu grupy lub osoby poprzez usunięcie platform (takich jak miejsca przemówień lub strony internetowe) używanych do wymiany informacji lub pomysłów”.
Zatem są to działania, których celem jest uniemożliwienie dopuszczenia do głosu na forum publicznym kogoś, kto posiada poglądy uważane za niedopuszczalne bądź obraźliwe.
Wobec wydarzeń z 2020 i 2021 roku, mających miejsce w trakcie wyścigu o miejsce w Białym Domu, warto pochylić się nad tym pojęciem. Jak pamiętamy, Twitter usuwał wypowiedzi ówczesnego prezydenta Donalda Trumpa, a Parler – platforma znana w środowisku prawicowym (alternatywa Twittera) został całkowicie usunięty ze sklepów z aplikacjami Apple’a i Google.
Po odrzuceniu przez Amazon, Parlerowi odmówiono świadczenia usług przez sześć innych firm hostingowych. Od tego czasu Parler powrócił jako blog za pośrednictwem domeny Epik i rosyjskiej usługi dostarczania treści DDos-Guard, ale nie znalazł stałego rozwiązania hostingowego.
Choć te działania nie są bezprecedensowe, obecnie obserwujemy wiele podobnych sytuacji, wręcz kaskadę odmów wobec „niechcianych politycznie” treści. Czy deplatformowanie wypowiedzi powinno w ogóle mieć miejsce? Czy firmy technologiczne mają prawo do ograniczania wolności wypowiedzi?
Jak prawie każde nowe słowo, tak samo „deplatforming” jest nacechowane znaczeniowo, w tym przypadku historycznie. „Platform” oznacza „podest”, a zatem mamy podest z mównicą.
W Stanach Zjednoczonych znamiona deplatformingu na kampusach uniwersyteckich sięgają lat czterdziestych XX wieku. University of California wprowadził politykę znaną jako Speaker Ban, skodyfikowaną w regulaminie uniwersyteckim za prezydenta Roberta Gordona Sproula, skierowaną głównie, ale nie wyłącznie, przeciwko komunistom. Zasada głosiła, że „Uniwersytet miał prawo do zapobiegania wykorzystywaniu jego prestiżu przez osoby niewykwalifikowane lub przez tych, którzy wykorzystają go jako platformę propagandową”.
Zasada ta została użyta w 1951 roku, aby zablokować Maxowi Shachtmanowi, socjaliście, możliwość przemawiania na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Jednak nie zawsze był używany przeciwko komunistom (lub socjalistom): w 1961 roku Malcolm X otrzymał zakaz przemawiania w Berkeley jako przywódca religijny, podczas gdy protestancki ewangelista Billy Graham przemawiał w następnym roku.
Warto tutaj przypomnieć, że Malcolm X był postacią, która odegrała olbrzymią rolę w walce z apartheidem oraz w walce o równouprawnienie osób czarnoskórych. Do dziś jest uznawany za wybitną postać, a młodzi Afroamerykanie traktują go jak postać kultową. Jednakże jak na tamte czasy – mówimy o latach 50. – walka o prawa obywatelskie tej grupy społecznej była tematem kontrowersyjnym.
Przypomnijmy wydarzenia z 6 stycznia 2021 r. Tego dnia liczenie głosów w Kolegium Elektorów zostało przerwane przez zamieszki wywołane przez zwolenników prezydenta Donalda Trumpa. W wyniku zdarzenia zginęło pięć osób oraz miały miejsce setki aresztowań. Zatwierdzenie głosów wyborczych zostało zakończone dopiero we wczesnych godzinach porannych 7 stycznia 2021 r.
W następstwie tych wydarzeń, Twitter oraz Facebook dezaktywowały konta osobiste prezydenta, argumentując, iż jego wpisy są fałszywe, wprowadzają ludzi w błąd i podżegają do przemocy.
Decyzje Twittera i Facebooka o zakazie publikacji wpisów Donalda Trumpa wywołały publiczną debatę i wiele kontrowersji. Zwolennicy tej decyzji uważają, że może pozytywnie się przyczynić do pociągnięcia do odpowiedzialności osób szerzących mowę nienawiści oraz pomóc w powstrzymaniu przyszłych powstań. Z drugiej strony krytycy obawiają się, że takie zakazy stanowią niebezpieczny precedens, ponieważ pozwalają niektórym dużym firmom technologicznym stać się arbitrem wolności słowa.
Dyrektor generalny Twittera, Jack Dorsey, broniąc blokady kont Trumpa, również przyznał, że ustanowił on „niebezpieczny precedens” i świadczy o niepowodzeniu platformy w zachęcaniu do zdrowych debat.
I do not celebrate or feel pride in our having to ban @realDonaldTrump from Twitter, or how we got here. After a clear warning we’d take this action, we made a decision with the best information we had based on threats to physical safety both on and off Twitter. Was this correct?
— jack⚡️ (@jack) January 14, 2021
Wydaje się więc, że zarówno argumenty popierające, jak i sprzeciwiające się zbanowaniu konta Trumpa na głównych platformach mediów społecznościowych mają sens. Warto również dodać, że miała miejsce duża migracja użytkowników z Twittera na inne platformy, takie jak Gab, Telegram i Parler, które zapewniają użytkowników, że bez względu na ich poglądy, niezależnie od tego, jak bardzo są ekstremalne, nie zostaną zduszone.
Gab ujawnił, że po zablokowania Trumpa przez Twittera zyskał więcej obserwujących w ciągu dwóch dni niż przez cztery lata istnienia. Nawet strony takie jak Telegram i Rumble odnotowały wzrost liczby użytkowników z powodu usunięcia Parlera ze sklepu Apple i zablokowania Trumpa.
Zatem czy tłumienie konserwatywnych głosów sprawi, że jest ich coraz mniej? Nie. Jak widać, gromadzą się w jednej przestrzeni, przez to nie mają możliwości do skonfrontowania opinii z osobami o odmiennych poglądach. W opisywanym przypadku skrajna prawica nie będzie w stanie skonfrontować swojego toku rozumowania z bardziej liberalnym centrum oraz lewicą.
Dążąc do zapewnienia wolności słowa, platformy takie jak Gab, Telegram i Parler nieumyślnie stały się ostoją ekstremistycznych treści. Głosy usuwane z gigantów mediów społecznościowych wzmacniają narrację bycia ofiarami, jeszcze bardziej pobudzając konserwatywną bazę.
Zdj. główne: Alexander Shatov/unsplash.com